tego mizantropa i pisząc w jego imieniu kartkę z dziennika.
23.12.1860
r.
Dzień przed wigilią. Dziś wedle ksiąg uzyskałem zaledwie siedemdziesiąt
funtów i czterdzieści dziewięć pensów. To zapewne przez to, że ci nędzni,
żonaci biedacy wydają pieniądze na święta, zamiast spłacać długi. Ich głupota
pod koniec roku sięga zenitu, aż dziwy, że jeszcze pod powóz nie skoczyli z
tego odmóżdżenia. Takich jak oni należy ugotować w zupie wigilijnej, by
przypomnieć innym, że święta jedynie wyzyskują!
Poza marnymi dochodami i inne złe rzeczy miały dziś miejsce. Bowiem mój
siostrzeniec - Fred - nawiedził dziś
progi kantoru z szaleńczym uśmiechem, prosząc mnie na świąteczny obiad. Ledwo
się powstrzymałem, by po kałamarz nie sięgnąć i nie chlusnąć darmozjada po
twarzy atramentem! Zrobiłbym to, lecz atrament z nieba nie spływa. Kupować go
trzeba, a za pieniądze zdobytymi rzeczami w kogoś rzucać, to jak funty do ognia
powkładać – istne szaleństwo! Do tego te dzieci poprzychodziły, żebrząc o pensa.
To skandal, że te małe nieroby oczekują mych ciężko zarobionych pieniędzy!
Jeśli w tak młodym wieku podejmują się kolędowania, by wzbogacić się nieco, to
już lepiej je do kopalni wywieźć lub do rowów kopania zatrudnić. Tam chociaż
siły mieć nie będą, by snuć te okropne melodie pod nosem.